O takiej możliwości pisze Erik H. Erikson w psychospołecznej teorii rozwoju osoby ludzkiej. Charakteryzuje życie ludzkie i rozwój osoby jako ciąg kolejnych stadiów i związanych z nimi kryzysów. Ostatnia, ósma faza w dorosłym życiu dotyczy kryzysu między integralnością a rozpaczą, wynikającą ze zmiennych kolei losu i kruchości egzystencji. Na tym etapie człowiek staje się świadom różnych stylów życia i ich względności, a zarazem gotów jest bronić własnego stylu życia i chronić go przed wszelkimi zagrożeniami. Pokonując rozpacz, ma szanse rozwinąć mądrość – rozumianą jako „bezstronne zainteresowanie samym życiem w obliczu samej śmierci”. Dostrzega, że jego życie ma cel i sens, wynikający z ogólniejszego porządku. To szczególne spotkanie z sensem życia obejmuje też ludzi i ich świadectwa, style życia, a także świat nieożywiony i pasje, jakie można znaleźć w odkrywaniu tego sensu.
ROZWÓD Z NADZIEJĄ
Wydaje się, że albo my spotykamy kogoś, albo „coś” spotyka nas. To „coś” oznacza ważkie, uwewnętrznione doświadczenie. Spotkanie kogoś ważnego oznacza drgnienie w nas samych, rodzą się emocje, jest akcja i działanie. W tym drugim przypadku – gdy nas coś spotkało – jesteśmy raczej bierną stroną zdarzenia. Mam na myśli wydarzenia nie tylko nieoczekiwane, ale też niechciane. Fascynacje i uczucia burzące porządek, który zbudowaliśmy w zgodzie ze sobą i z wyborami służącymi naszemu życiu. Jakieś niespodziewane zauroczenia, rozbudzenia zmysłów... Dla większości z nas najbardziej ekscytujące są spotkania z osobami, o których myślimy, że ubogacą nasze życie o nowe doświadczenia, porządki i cele życiowe, przydadzą mu sensu, wraz z przyjemnością i satysfakcją obcowania zarówno z ludźmi, jak i z własnym samospełnieniem. „Pamiętamy te spotkania, w których dokonało się coś ważnego dla nas, które dały nam klucz do zrozumienia naszej historii. Dzięki nim dotarliśmy do jakiejś prawdy o sobie i świecie, i dokonała się w nas jakaś zmiana” – piszą Maria Anna Oleś i Piotr K. Oleś. Nic dziwnego, że rozstania z tymi osobami są najtrudniejsze. I nieważne, czy jest to rozstanie, o którym sami decydujemy, czy też wyznaczone przez ślepy los. Tak naprawdę rozstajemy się wtedy z własną, żywą jeszcze – przynajmniej w pamięci – nadzieją i pragnieniem spełnienia tego, co już pozostanie niespełnione. Bywa też inaczej. Zdarzają się rozstania dobre dla nas, pożądane i przyjmowane z ulgą lub radością. Istnieje ulga wyjścia z opresji przemocy domowej. Ulga wyjścia ze związku, który stał się jałowy i wyczerpujący, zaś ludzie, którzy w nim trwają, nie potrafią go już ani przemienić, ani ulepszyć. Zwykle jednak nawet takie – chciane – rozstanie bywa trudne, bo jest rozstaniem z jakąś częścią siebie samego. Bierzemy tu „rozwód” z własną nadzieją i przywiązaniem do niej, z jakimś marzeniem, własną naiwnością i idealizacjami, z częścią siebie egocentryczną lub tą zachłanną. Nawet mądra i uzasadniona rezygnacja z relacji, czy też najbardziej racjonalna ucieczka są w efekcie doświadczeniem osamotnienia, mimo wszystko opuszczenia. Przykładem są tu ofiary przemocy domowej, które z jednej strony chcą uciec od opresyjnej sytuacji, zaś z drugiej strony boją się, że nie poradzą sobie w życiu bez sprawcy, którego spostrzegają jako silnego, zaradnego i skutecznego życiowo, w przeciwieństwie do siebie samej – słabej i niewiele wartej istoty... Niektóre z nich obawiają się kryzysu wartości, „przysięgałam, że go nie opuszczę aż do śmierci”.
Wystaw swoją recenzje